Wednesday, August 01, 2007

To se ne vrati...

Najpierw człowiek zawył gdy przeczytał badania najnowsze. Potem człowieka ścisło w środku gdy przeczytał Berta tekst najnowszy. I siadł człowiek na dupie i sobie powspominał i ogród i góre i co to i jak to wtedy było. A gdy poszedł do Vinyla na najlepsza balange od lat zobaczył 50 osób tylko. I rece mu opadły.
Robić nie robić?.
to se ne vrati... Jak i inne zresztą.


W 2000 roku wszystko zmieni się na lepsze, będzie tu jak w Anglii!” – jeszcze dziś dźwięczy mi w uszach euforyczna wypowiedź Gerharda, Holendra zamieszkałego w Warszawie, pod koniec zeszłego milenium jednego z najbardziej wziętych house'owych didżejów w kraju. Czekaliśmy rok, dwa, trzy. Do Anglii ciągle było daleko. Schyłek dekady dawał ogromne nadzieje – wszyscy wierzyli, że będzie jeszcze lepiej. I choć Blue Velvet – lider klubowego undergroundu – przestał istnieć, to pojawiła się Piekarnia, która z marszu stała się numerem jeden na mapie imprezowej.
Dominacja Pieksy
Klub powstał w idealnym miejscu i czasie. Był to lokal, gdzie czułeś się bezpieczne – działała ostra selekcja i byle kto nie wchodził. Czułeś się swobodnie, bez obaw można było sobie pofolgować (obowiązywał zakaz fotografowania, choć jak widać na załączonym obrazku – nie wszystkich). Klub nigdzie się nie reklamował, był miejscem stworzonym „przez przyjaciół dla przyjaciół”. Z czasem jego największym atutem stał się ogród, który zagraniczni goście porównywali do Space na Ibizie. Grano tu muzykę zróżnicowaną – house, dub, reggae, rocka i bardzo popularny wtedy big beat. Do najgorętszych imprez należały Love Bombs! – euforyczny tłum tańczył do ostatniego bitu, zmuszając didżejów do wielokrotnych bisów. Na fali popularności zaczęto organizować kolejne cykle z muzyką house, a najpopularniejszą balangą w mieście stał się Import!. Tłumy waliły drzwiami i oknami. Odrzuceni przez bramkarzy zostawali krytykami, zarzucając, że jest to miejsce dla „snobów i sekretarek” (tak o Piekarni mówiło się latami).
Przekręty na Skrze
Nagle, latem 2000 roku, pojawiło się nowe miejsce. H2O stało się mekką fanów euforycznej muzyki house. W klubie umiejscowionym na obrzeżach stadionu Skry grano miło, łatwo i przyjemnie. Bywalcy wiedzieli, jak się bawić – do stolicy powróciła moda na ecstasy. Narkotyk przestał być używką elitarną, teraz każdy małolat żarł piguły. A te, najlepiej z logo Mitsubishi, były coraz lepszej jakości, klepały jak trzeba i pomagały w nawiązywaniu imprezowych przyjaźni (zazwyczaj nie trwały zbyt długo). Na parkiecie wszyscy byli jak jedna rodzina, obcy w ciągu jednej nocy stawał się bliskim druhem, któremu można powierzyć najgłębsze tajemnice. Klub nie działał długo, a jego zarządca – niesławny A. „znienacka” wyjechał do... Afryki. Imprezownię przejęła agencja Groove Control, która przemianowała „Wodę” na W5 (od adresu: ul. Wawelska 5). I szybko okazało się, że za H2O ciągnie się niezły smród – kupa długów. I kiedy A. wygrzewał się na plaży w Mombasie, ekipa robotników zabierała słynny namiot osłaniający główny parkiet. Potem przychodzili kolejni dłużnicy, odbierali należności i kiedy już niemal wszystko zostało uregulowane, nagle powrócił A., przejął lokal i zabarykadował się w resztkach tego, co kiedyś nazywało się H2O. Próby wskrzeszenia starych, dobrych czasów, spaliły na panewce.
Internet w natarciu
W rozwoju warszawskiego clubbingu pomocny okazał się internet. W latach 2000-2005 najmodniejszy był portal Clubbing.waw.pl – o imprezach dyskutowano od rana do nocy (zazwyczaj o wszystkim, byle nie o muzyce). Powstawały grupy znajomych, liczące po kilkadziesiąt osób (przez złośliwców określane „kołami wzajemnej adoracji”), które umawiały się na nocne szaleństwa i organizowały wypady do innych miast. To właśnie forumowicze spopularyzowali nowe terminy, takie jak „bifor” czy „wiewiórki” (małoletnie tancerki). Działał (i prężnie działa nadal) też konkurencyjny portal Clubbing.pl, który skupiał młodszych clubberów, zazwyczaj wrogo nastawionych do „c.waw” i Piekarni.
Clubb-boom
Nagle coś się ruszyło. Wielkie korporacje zdały sobie sprawę, że następnym celem powinien być „clubbing”, o którym zrobiło się głośno. Wszelkiej maści pisma zaczęły pisać o „nowym” fenomenie. Słowo stało się modne, a każda czytelniczka „Twojego Stylu” pragnęła poczuć klubowy bit. Skoro medialne podłoże było należyte, do ofensywy przystąpiły wielkie tytoniowe i wódczane korporacje. Kasy miały aż nadto, więc sięgały po najbardziej utytułowane gwiazdy. Do Polski zaczęli przyjeżdżać wykonawcy z najwyższej półki, często tylko tej cenowej, bo okazywało się, że jedyne, co potrafią, to odbębnić swoje i zwinąć się do hotelu. Masowe imprezy zakończyły prymat wcale nie gorszych polskich wykonawców. Publiczność przyzwyczaiła się, że może dostać za półdarmo największe gwiazdy.
Instytuty
W 2000 roku odbyła się pierwsza impreza w Instytucie Energetyki, organizowana przez Groove Control. To był prawdziwy wypas dla wszystkich fanów techno – kilka scen i wielkie gwiazdy. Jak to bywa z masówkami, ściągało na nie dresiarstwo z całego miasta i okolic, ale zazwyczaj obywało się bez problemów – wszyscy bawili się doskonale. Kłopoty za to często sprawiali sami artyści. Jeff Mills pokłócił się z celnikami na Okęciu i trafił na kontrolę osobistą. Przy okazji padł niewybredny komentarz dotyczący jego koloru skóry... I rozpętało się piekło. – Musieliśmy bardzo długo negocjować, Jeff obraził się śmiertelnie i chciał wracać pierwszym samolotem. Krzyczał, że to rasistowski kraj – wspomina Iwona Korzybska, szefowa Groove Control. Ostatnie „Instytuty”, organizowane już przez inną agencję, okazały się klapą finansową. Sprzedano bardzo mało biletów, jednak na imprezach było po kilka tysięcy ludzi. Szybko okazało się, że na mieście rozprowadzano podrobione wejściówki.
Apogeum i schyłek Młocińskiej
Tymczasem stołecznym clubbingiem niepodzielnie rządziła Pieksa. Pielgrzymowali tam imprezowicze z całego kraju, który roznosili wirusa clubbingu na Polskę. Kasa od sponsorów płynęła strumieniem. Zazdrośnie patrzących na sukcesy Piekarni było wielu. Normą stały się anonimowe telefony o podłożonej bombie. Przyjeżdżała policja, wyrzucała wszystkich z lokalu i, zgodnie z oczekiwaniami, nic nie znajdowała. Przerażeni byli za to zagraniczni dejoci – zszokowany alarmem Roger Sanchez zostawił grającą płytę i ewakuował się w pośpiechu. Publiczność doskonale wiedziała, że żadnej bomby nie ma i na rondzie Radosława (wówczas – Babka) do muzy granej z samochodowych soundsystemów urządziła sobie niezłą potańcówkę. Prymat Piekarni skończył się wraz z pojawieniem się konkurencji. Nowe kluby na Mazowieckiej, Racławickiej oraz gejowska Utopia odebrały publiczność lokalowi z Młocińskiej. Starszych bywalców zaczęła mierzić młodsza, nadużywająca narkotyków publiczność. Klub przestał być modny, a bez tego w stolicy – ani rusz. Zmęczenie materiału sprawiło, że do Piekarni przychodziło coraz mniej ludzi, aż nieoczekiwanie klub zaczął świecić pustkami. Nawet urodziny Importu! nie zdołały ściągnąć clubberów i atmosferą raczej przypominały ostatnie chwile Titanika.
Wielkie korporacje zaczęły tracić zainteresowanie clubbingiem, a napędzający modę strumień pieniędzy nagle wysechł. Pisemka kobiece ponownie zajęły się ploteczkami, a telewizje znalazły nowe tematy. Drastycznie spadły gaże didżejskie – pojawili się młodzi dejoci, którzy grali za darmo albo za alkohol. Szczególną popularność zdobyło Le Madame – „najlepsza afterownia w mieście”, później, mimo protestów, zamknięte przez władze miasta. Kluby zdominowała komercja – house'owa papka serwowana przez „wannabe DJs”. Miejscówki, stawiające sobie ambitne cele, nie wytrzymywały próby czasu. Opustoszał też Clubbing.waw.pl – nikt już nie chciał pisać o bzdurach. Latem 2005 roku Piekarnia zmieniła właścicieli, a w miasto ruszył „piekarniany tramwaj” – symbol nowych czasów.

1 comment:

kruder said...

ktos mi kiedys mowil ze nevrati pisze sie lacznie